piątek, 16 lipca 2010

Księga pierwsza: lofry, lofry (część 1)


Za siódmą górą, za siódmą rzeką, na rubieżach Krainy Bocianów owładniętej tabunami tabu, pomiędzy jeziorem a lasem, na tle majestatycznych Gór, żyła Heidi, córka religijnej matrony i bojaźliwego stroiciela fortepianów.

Miejscowa garncarka, o germańskim imieniu, należała do dziewczyn kruchych, białych jak córka młynarza. Miała włosy koloru dojrzałych zbóż, które po porannej ablucji zbierała w dwa nieziemskiej długości warkocze. Starannie uczesana stawała przed zwierciadłem, przykrywając kobiecość krwistą od ziemi uciekającą spódniczką i haftowanym fartuszkiem z kieszonką. Sylwetkę smukłą, długonogą, wbrew protestom Matki, wynosiła na kraśnych sznurowanych do kolan butach.

I tak opuszczała dom na Zielonym Pagórku, by z koszykiem niezbędności w jednej i kanką w drugiej ręce, podreptać z krową ku górskiemu pastwisku.

Kudłate zwierzę, w kolorze kawy z mlekiem, rozglądało się czujnie dokoła, strzygło kosmate uszy, podzwaniało zawieszonym u szyi dzwonkiem, dopóki skondensowana siła Matki Natury, wspomagana uszminkowanymi czerwienią Makami, nie przyspieszyły krążenia krwi. W wyniku nagromadzenia sprzyjających okoliczności Krasula zachowała się niestosownie dla Heidi, niebezpiecznie dla dziury ozonowej i fizjologicznie poprawnie dla własnego gatunku.

Postępek zwierzęcia oburzył Heidi. Wytknęła Krasuli, że puszcza CO2 do atmosfery, dziurę ozonową robi i klimat ociepla, od czego skóra staje się solaryczna, lodowce topnieją, a poziom wody podnosi się. Ich wprawdzie nie zaleje, ale ciocię Brunhildę, która dopiero co odzyskała mieszkanie w Danzika, na pewno. Nieboraczka nie posiada ani karty pływackiej, ani zdolności do prowadzenia amfibii nie nabyła, nie ma też czasu na zbudowanie solidnej arki.

Krasula, nie przejęta zbytnio reprymendą, zastrzygła zalotnie uszami i oczy zrobiła maślane.

- Krasulo, moja - powiedziała rozczulona Heidi do kawy z mlekiem z rogami i czterema girami - jak ja ciebie kocham. Kocham cię od początku do końca, od czubka twojego wilgotnego hebanowego noska, po czubek twojego włochatego niesfornego ogonka.

Dziewczyna przylgnęła do zwierzęcia z ciepłem takim, że gdyby Krowa rzeczywiście była kawą z mlekiem, to by się zważyła. Na tym jednak nie koniec. Krowa, zwierzę raczej niecierpliwe, poczuła pewien dyskomfort. Piersi Heidi, choć miłe dla oka i zapewne męskiej dłoni, zasłoniły widok na uposażonego Byka sąsiada, na którego Krasula miała od dawna chrapkę. Znudzona czułostkami postanowiła pozbyć się przyklejonej dziewczyny w jedyny skuteczny sposób - stawiając kopytko na stopie miejscowej dziwaczki.

Zadziałało.

Heidi zapiała, w oku zakręciła się łza. Odskoczywszy od Krasuli, uznała, że przydział przytulańców właśnie się wyczerpał i czas zająć się sobą. Wyjęła szary leżak w czerwone pasy, rozłożyła się na nim tuż obok śliniącego się zwierzęcia.

Poczuły się jak w raju. Cisza była, kilka much na krzyż, pewien wiersz z jakiegoś nocnego zbioru poezji przypomniany i jeszcze kilka ludowych piosenek z repertuaru Mazowsza.

A potem drzemka.

I nagle bruuuum i szuuuuuum, i wielkie motory koło płotu.

Krasula, wybałuszywszy oczy, zerknęła na Heidi. Dziewczyna spała, z piosnką bez przytupu i makiem na fartuszku. Rozbujała więc Krasula ogon, raz, dwa, trzy, cztery, pięć, i pacnęła nim twarzyczkę Heidi. Ta, zerwawszy się na równe nogi i koślawe senne frazy, ujrzała zastępy rumaków mechanicznych oraz dosiadających ich rycerzy w lśniących skórach.



Mijały rumaki. Jeden za drugim, drugi za trzecim, w zwolnionym tempie, w rytm muzyki Dalida La mamma z frazą Ave Maria. A te rumaki, czwarty za piątym i szósty za siódmym, zdawały się podniosłe, mężczyźni na nich potężni, a motory między ich nogami mężne.

Czas mijał, muzyka płynęła, lecz żaden z rycerzy nie zatrzymał rumaka, nie wyraził zainteresowania kwitnięciem młodego kobiecego ciała.

Heidi rzuciła pytające spojrzenie w kierunku Krowy, Krowa odbiła do Heidi. W chwilę potem oczy ich obu wypisały tłustą czcionką to samo, cytowane z cudzych ust, wahanie:

„Czyżby pedały na motorach jechały?”

Heidi słyszała od sąsiadki, której powiedział mleczarz, który podsłuchał u piekarza, jak żona rzemieślnika rozmawiała z garncarzem, którego żona miała romans z młodym kominiarczykiem, o małym chłopcu, który raz do roku wspinał się na wielkie Drzewo Czereśniowe, by z samego szczytu podziwiać przejazd motoryniarzy przez ich senne górskie Wiosko-Miasteczko. Podobno były to „pedały”.

- Tak, pedały, pani, takie zboki, co to tylko z mężczyznami się chcą żenić, i rodziny zakładać, i dzieci mieć, i chcą być szczęśliwi. Niesłychane, prawda? A w dodatku jeżdżą na motorach. Niby pani widzi, że jadą facety na motorach, to muszą się tam za maskami kryć facety z krwi i kości, a tu się potem okazuje, że pedały się maskują i udają prawdziwych szczurów. No coś nieprawdopodobnego, jak to się świat zakłamał teraz.

Ową sensację miał rozpowszechniać chłopiec ze szczytu Czereśni. Podobno posiadał on brata, który siedział zawsze pod drzewem, skryty w wysokiej trawie, zza której źdźbeł patrzył na mężczyzn. Jako że obaj byli bliźniakami i mieli te same oczy, obraz z góry nakładał się na obraz z dołu, więc mieli pełną wizję tego, co przez kilka chwil rozgrywało się na drodze. Potem chłopcy telepatyzowali. Jaś telepatyzował o nanosekundę szybciej, dlatego Śaj już tylko telepatycznie odpowiadał. Ale pytanie było zawsze to samo: dokąd to oni mogą jechać. I po kilku latach ktoś im odpowiedział.

Do Miasta Piasta. Do Krainy Pyrek i stolicy Pyrek, do tak zwanej Pyrlandii.

Chłopcy zrobili wielkie oczy. Pyrlandia brzmiała tak pięknie, dźwięcznie i bajecznie, że sami chcieliby Pyrlandię zobaczyć, spróbować jej pyrów z gzikiem, obfitej herbaty wylewającej się z kubka, ujrzeć kartoflane ludziki, pękate sakiewki i prężną infrastrukturę.

Tego samego dnia, kiedy odkryli cel, ku któremu zmierzali mężczyźni bez twarzy i w cudzych skórach, Jaś spadł z Czereśni, a Śaj, przerażony lotem brata w dół, narobił w portki. W powietrzu, w Przestrzeni między drzewem, trawami i efektem ubocznym ciała Śaj, pojawił się element dodatkowy i chłopcom nieznany - błyszczący zielony listek z usadowionym na nim Chochlikiem.

2 komentarze:

  1. :-D

    Pyrów z gzikiem nie jadłam jak żyję czyli świat jest nadal pełen niespodzianek :)

    czyżby to miała być powieść drogi? hm...

    Chochlik mnie zaciekawia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha! Czyli znalazła;)
    Życzę Emmo miłej lektury. Ja juz jestem daleko w przodzie;))

    Brooke

    Zdjęcia FANTASTYCZNE!!!!!! ;))

    OdpowiedzUsuń