piątek, 23 lipca 2010

część piąta

Anastazja majaczyła o zakochaniu.

Byłam tak pewna swojego uczucia, że mogłabym z niego zrobić równania arytmetyczne. Cokolwiek bym podstawiła pod rząd cyfr, wyniki zawsze wyszedłby taki sam. Że kocham i że to ten jedyny. Rozumiesz mnie? Ale mój problem polegał na czymś z goła innym. Widzisz, ja nie uważam, abym była wystarczająco dobra dla niego, dla kogokolwiek, w tej jednej konkretnej przestrzeni mam poczucie własnej bezwartościowości. W pracy jestem jak pieniądz o najwyższym nominale, w przyjaźni jak filar ubezpieczeniowy, ale w miłości jestem papierami wartościowymi nieistniejącej już firmy.

Fakt nieznania własnej wartości dobijał Anastazję.

Jestem gorsza od nich? zadręczała się pytaniem. One potrafią wycenić każdy aspekt miłości. Własnej miłości. A ja? Naprawdę jestem gorsza od dziwki?

część czwarta

Heidi ma pokój w bieli i klika czarnych mebli. Na ścianie wisi krzyż, a pod nim stoi Łóżko. Stare, zabytkowe, żelazna rama, materac. Gdy Łóżko skrzypi, do pokoju wbiega Matka. Krzyczy na Heidi. Od krzyku matrony wszystkie poskracane przez dziewczynę sukienki, natychmiast odzyskują dawną długość. Łóżko natomiast jest czymś, czego Heidi tak naprawdę nie zna i nie rozumie, ale bardzo by chciała poznać. Myśli o tym często przed domem, kiedy siada w wiklinowym fotelu lub zasypia w leżaku na łące, albo gdy moczy stopy w czystym strumieniu, i Łóżko wtedy też skrzypi, i Matka wbiega i krzyczy. Nawet jeśli Heidi w Łóżku nie ma, ona otwiera jadakę i bluzga Łóżko za to skrzypienie i myśli Heidi wokół Łóżka poustawiane. A kiedy mebel nie przestaje śpiewać wyzwoleńczej melodii, stara kobieta rzuca się na kolana i modli. A gdy i to nie pomaga, telefonuje do Radia, zaklinając:

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja Zawsze Dziewica, ale moja córka już długo dziewicą nie będzie, Łóżko skrzypi, co robić?

Kiedy wielka radiowa rodzina Krainy Bocianów modli się do Boga o duszę swej rodaczki na górskim wygnaniu, swawolna i beztroska duszyczka biega po lesie, ściska się z Krasulą i razem obserwują Sarny wpieprzające z trzęsieniem uszu rydze.

Część trzecia

Umorusany sadzą chłopiec ostudził czerwieniący się kłębek banałów. Rozmyślanie o Śmierci nigdy nie było jego mocną stroną. Nic na to nie poradzi. Śmierć to Śmierć. Chwilami łudził się, że będzie długowieczny. Wiele też na to wskazywało. Ginęło wszystko wokół niego, a on, zawsze jakimś cudem, ostawał się jako jedyny na lichej tratwie zwanej życiem.

Chłopak spojrzał na znudzonego czarnego Kocura. Przypałętał się kilkanaście lat temu i od tamtego czasu chodził za nim krok w krok. Lubił kota, choć nieznanie patrzyło mu z oczy, a dziwności dodawała uwieszona u lewego ucha podwiązka.

Młodzian westchnął, zerknął na zerwane przy leśnej Chatce kwiaty. Zasiane dawno temu rozkwitały każdego roku, z roku na rok piękniejsze, silniejsze, ale i smutniejsze. Rosły w miejscu, które otwarło chłopcu nowe horyzonty, albo inaczej, które otwarło mu usta i przede wszystkim oczy.

Ujrzenie horyzontów było potem zwykłą formalnością.

Lecz kwiaty posmutniały. Fiołki miały kiedyś w sobie dozę szaleństwa, Sasanki myśli nieujarzmionych, Chabry psotliwość, Konwalie dumę, Bratki coś z idei fraternizowania się, a Niezapominajki… Cóż, one ciągle miały ten sam wyraz siebie samych – wiecznego przypominania o czymś lub o kimś.

Niezapominajki. Il nontiscordardime. Die Vergissmeinnicht.

Dlaczego po słowiańsku głoszą myśl ogólnego niezapominania, a w innych językach czynią krok dalej, mówiąc nazwą wprost i bez ogródek – nie zapomnij o mnie. O mnie. Nie o kimś innym. Nie zapomnij właśnie o mnie.
Co to za dziwny twór te niezapominajki?

Madamme, ekscentryczna staruszka z naprzeciwka kuźni chłopca, opowiadała niegdyś, jakoby pewien satrogermańki bóg stworzył z niezapominajek niezapominajki właśnie. Według innej legendy dzieciątko Jezus ukryło w nich dla przyszłych pokoleń oczy swojej matki. I tak dalej.

Chłopiec zerknął na trzymany w drżących, osmolonych jak całe ciało, dłoniach bukieciki kwiatów. Zalotny wiatr bawił się nimi, podobnie jak jego czarnym napuszonym irokezem. Nosił go, od kiedy lustro uświadomiło mu, że łysieje, na dodatek po ojcowsku. Jego ojcowizną stały się nagle zakola, które z roku na rok miały coraz głębiej wgryzać się w wyspę jego czarnych włosów. Nie było wyboru. Ostrzygł się tak, by wstydliwą przypadłość ukryć. Z pomocą miejscowego fryzjera stworzyli rozjuszonego irokeza. Rodzice kiwali głową, sąsiedzi cmokali niezadowoleni, sąsiadki, widząc go nad mogiłą dziewczynki, miały wrażenie, że pęcznieje w chłopaku złość z przeszłości. Tylko córki sąsiadów i sąsiadek nie miały nic przeciwko nowej stylizacji. Chłopiec z irokezem wzbudzał w nich jeszcze większą żądzę niż dotychczas.

Mogiła, nad która stał, nie była duża, porośnięta zieloną trawą, z wyjątkowo delikatnym żelaznym krzyżem, po którym pięły się metalowe kwiaty. Krzyż zrobił sam. Nad kwiatami męczył się rok, przetapiając znalezione pierścionki, bransolety, naszyjniki, diademy. Chociaż do budowy świętego znaku nie wykorzystał ani jednego szlachetnego kamienia, krążyły pogłoski, jakoby ciemnymi wieczorami, kiedy chmury przykrywały niebo, a w lesie zawodziły wilki, krzyż emanował oślepiającym blaskiem.
Chłopiec z irokezem położył w miejscu starego bukietu świeżo narwane kwiaty, przeżegnał się bardziej nawykowo niż religijnie, szepnął że kocha i zawsze będzie kochał, po czym odszedł.
Tuż za chłopcem podreptał nieodłączny Kocur, świecąc dookoła szarym wzrokiem.

sobota, 17 lipca 2010

część druga


Kilkaset kilometrów dalej Anastazja krzątała się w małym blokowym mieszkaniu. Postanowiła zająć się czymś, co nie wymaga myślenia i myśleniu nie sprzyja – sprzątaniem - podobno znakomitą autoterapią. Tak przynajmniej mówiło feng shui – antyczna metoda organizowania szczęśliwego życia. Anastazja uwierzyła w feng shui, kiedy odkryła, że w kąciku sercowo-miłosnym stał u niej kosz na śmieci.
- To dlatego jestem ciągle sama!!! - wrzasnęła w księgarni.
Tak, Anastazja chciała sprzątać. Tworzyć próżnię i przebywać w próżni. Powodów do tego miała aż nadto, ale jeden – męski – bardziej niż pozostałe, dawał jej się we znaki. Niestety, niezawodna od prawie trzydziestu lat metoda wybijania sobie z głowy kłopotów sercowych, tym razem mogła zostać wyrzucona do kosza nie stojącego już w kąciku uczuć.
Zaśmiecona myślami Anastazja przycupnęła na kuchennym taborecie. Schowała twarz w pulchnych dłoniach. Włosy spłynęły z jej ramion, otaczając kobiecą sylwetkę czymś na kształt skorupy, w której zalęgło się echo potęgujące każdą myśl.
Co za nieznośne echo!
W życiu Anastazji zbliżał się dzień wielkiego rozstrzygnięcia i, co nietrudno zgadnąć, nie chciała go przeżyć. Wolałaby zostać bohaterką telenoweli, którą zastaje zła wiadomość i którą widz ogląda po jakimś czasie utyskującą, ale pogodzoną z losem. Chciałaby czas godzenia się z losem po prostu wymazać. Zastanawiała się nad zmianą pracy, zanim odejdzie On. Byłoby łatwiej. Byłaby to ucieczka, ale ucieczka była jedynym rozwiązaniem, jakie Anastazja znała. Tego rozwiązania też się bała. Ile można uciekać? I dokąd? Nie łatwiej byłoby rozłożyć przed nim mapę swoich uczuć, powiedzieć, czego oczekuje, co sprawi jej radość, a co niszczy? Może poczułaby się o lepiej?
Ale jak by to miało wyglądać?
Przychodzi do niego, rozwija mapę, wskazuje dwie drogi i pyta, czy one się kiedykolwiek przetną? Skrzyżują? Pokryją?
Nie! Niemożebna!
Wyśmiałby ją. Powiedziałby, że Anastazja nie ma pojęcia o urbanistyce, że nie można przestawiać dróg według własnego widzimisię. To nie komedie Barei i nie głęboki PRL. Albo zamilkłby i w towarzystwie kolegów lub przyjaciółek wszystko by wyśmiał, ją wyśmiał, a tego - ukrytego naigrywania się z Miłości - nie przeżyłaby. Za bardzo jej zależało. A może powiedziałby z tym swoim uśmiechem i zapachem drogich perfum, że Anastazja nie zna się na projektowaniu szos łączonych. Wtedy odparłaby, że prędkość jej Miłości zmieszczą wyłącznie autostrady. Tym bardziej by się natrząsał. Autostrady w Krainie Bocianów? Co ona pomylona jest, czy co? Niech lepiej pozostanie przy dotacjach unijnych.
To jest to! Anastazja mogłaby napisać projekt do Zjednoczonego Królestwa Unii o jednorazową zapomogę na uczucia.
Ale pewnie nawet Królestwo nie ma tylu pieniędzy, aby jej pomóc. Zwłaszcza że kryzys.
Szkoda. To pierwszy mężczyzna, którego by mogła pokochać.
Stop.
Którego już kochała.
Tyle że on ma jakąś tajemnicę i co jeśli jest to tajemnica, której ona nie zniesie?
Przecież z niej taka gaduła, mówi dużo, a kiedy jest z nim, z mężczyzną swojego życia, to zapomina języka w gębie, pragnie, by on mówił, by ją wypełnił słowem, nakarmił nim, niech gada, i gada, opisuje, niech śpiewa po galicyjsku, a ona będzie tylko słuchać i czasem może powie nieśmiało „qui, qui” lub „ble, ble”.
Chaotyczny ciąg przypuszczeń przerwał przypominacz ważnych wydarzeń zainstalowany w mózgu.
On jest jutro ostatni raz w pracy!
Muszę jakiś obiad przygotować, dla niego. Jego. Mojego Kochania.
Anastazja potrzebowała inspiracji. Włączyła telewizor. Telewizja śniadaniowa proponowała wywiad z pięknie brzmiącym mężczyzną, który, jak wieścił podpis, wkrótce zacznie czytać powieści w odcinkach w Radiu jakimś tam. Nie doczytała w jakim. Dwie powieści napisane zostały przez nieznanych młodych artystów pragnących zachować anonimowość. Autorzy od czasów niespełnionej miłości ukrywali się przed światem.
- A to nowość - żachnęła Anastazja.
- Ale te powieści są do siebie dość podobne. Nawet stylistycznie. Czy to się słuchaczom nie pomiesza? - wyraziła wątpliwość prowadząca ranny program.
- Ależ to się ma pomieszać - odparł słodko lektor. - Odcinki traktują o miłości i nienawiści i mają formę oper mydlanych niezwykle kiedyś popularnych w Krainie Peru.
Tak, Anastazja coś o tym słyszała, nawet książka jest, Ciotka Julia i skryba, chyba. Nie była pewna. Tylko słyszała. Nie czytała.
Przełączyła.
Bohaterka serialu z miłością w tytule mówiła o tym, jak można czegoś żałować. Anastazja westchnęła. Wyłączyła telewizję i włączyła radio, na chybił trafił. Przemawiał profesor wyrzucony z uniwersytetu za poglądy na temat rzeczywistości i zbytnią szczerość w stosunku do kolegów po fachu.
- Bajka czy opera mydlana są dla nas czasem tym czym prosac dla chorego psychicznie czy morfina dla cierpiącego bóle. Działają krócej, ale w podobny sposób łagodzą życiowe dolegliwości.
Anastazja wróciła do pracy.
Sami wariaci dookoła. Dobrze że ona chociaż w miarę normalna.
Ciekawe, kontynuowała rozważania nad własnym stanem uczuciowym, czy gdybym Mojemu Kochaniu urodziła dziewczynkę, bardzo by mnie znienawidził? On przecież tak bardzo pragnie mieć syna. Następcę. Wybrał już imię, ścieżkę kariery oraz linię śpioszków.
Pewnie by mnie zostawił. Ale jak mu urodzić chłopca? Zastosować metodę na krokodyla i jak już zajdę w ciążę, utrzymywać odpowiednią temperaturę jajeczka? Ale to bym chyba musiała się w jakimś ciepłym miejscu zagrzebać albo opatulić pierzyną na dziewięć miesięcy. Że też media pełne są bezużytecznych informacji. A jak człowiek w potrzebie i chce męskiego potomka wyhodować, to nie wiadomo kogo się poradzić.
Tak.
Anastazję olśniło.
Dotacji nie dostanie, dróg sama nie skrzyżuje, ale może włączyć Animal Planet. Tam zawsze mają dobre rady, jak przyszpilić gada.

piątek, 16 lipca 2010

Księga pierwsza: lofry, lofry (część 1)


Za siódmą górą, za siódmą rzeką, na rubieżach Krainy Bocianów owładniętej tabunami tabu, pomiędzy jeziorem a lasem, na tle majestatycznych Gór, żyła Heidi, córka religijnej matrony i bojaźliwego stroiciela fortepianów.

Miejscowa garncarka, o germańskim imieniu, należała do dziewczyn kruchych, białych jak córka młynarza. Miała włosy koloru dojrzałych zbóż, które po porannej ablucji zbierała w dwa nieziemskiej długości warkocze. Starannie uczesana stawała przed zwierciadłem, przykrywając kobiecość krwistą od ziemi uciekającą spódniczką i haftowanym fartuszkiem z kieszonką. Sylwetkę smukłą, długonogą, wbrew protestom Matki, wynosiła na kraśnych sznurowanych do kolan butach.

I tak opuszczała dom na Zielonym Pagórku, by z koszykiem niezbędności w jednej i kanką w drugiej ręce, podreptać z krową ku górskiemu pastwisku.

Kudłate zwierzę, w kolorze kawy z mlekiem, rozglądało się czujnie dokoła, strzygło kosmate uszy, podzwaniało zawieszonym u szyi dzwonkiem, dopóki skondensowana siła Matki Natury, wspomagana uszminkowanymi czerwienią Makami, nie przyspieszyły krążenia krwi. W wyniku nagromadzenia sprzyjających okoliczności Krasula zachowała się niestosownie dla Heidi, niebezpiecznie dla dziury ozonowej i fizjologicznie poprawnie dla własnego gatunku.

Postępek zwierzęcia oburzył Heidi. Wytknęła Krasuli, że puszcza CO2 do atmosfery, dziurę ozonową robi i klimat ociepla, od czego skóra staje się solaryczna, lodowce topnieją, a poziom wody podnosi się. Ich wprawdzie nie zaleje, ale ciocię Brunhildę, która dopiero co odzyskała mieszkanie w Danzika, na pewno. Nieboraczka nie posiada ani karty pływackiej, ani zdolności do prowadzenia amfibii nie nabyła, nie ma też czasu na zbudowanie solidnej arki.

Krasula, nie przejęta zbytnio reprymendą, zastrzygła zalotnie uszami i oczy zrobiła maślane.

- Krasulo, moja - powiedziała rozczulona Heidi do kawy z mlekiem z rogami i czterema girami - jak ja ciebie kocham. Kocham cię od początku do końca, od czubka twojego wilgotnego hebanowego noska, po czubek twojego włochatego niesfornego ogonka.

Dziewczyna przylgnęła do zwierzęcia z ciepłem takim, że gdyby Krowa rzeczywiście była kawą z mlekiem, to by się zważyła. Na tym jednak nie koniec. Krowa, zwierzę raczej niecierpliwe, poczuła pewien dyskomfort. Piersi Heidi, choć miłe dla oka i zapewne męskiej dłoni, zasłoniły widok na uposażonego Byka sąsiada, na którego Krasula miała od dawna chrapkę. Znudzona czułostkami postanowiła pozbyć się przyklejonej dziewczyny w jedyny skuteczny sposób - stawiając kopytko na stopie miejscowej dziwaczki.

Zadziałało.

Heidi zapiała, w oku zakręciła się łza. Odskoczywszy od Krasuli, uznała, że przydział przytulańców właśnie się wyczerpał i czas zająć się sobą. Wyjęła szary leżak w czerwone pasy, rozłożyła się na nim tuż obok śliniącego się zwierzęcia.

Poczuły się jak w raju. Cisza była, kilka much na krzyż, pewien wiersz z jakiegoś nocnego zbioru poezji przypomniany i jeszcze kilka ludowych piosenek z repertuaru Mazowsza.

A potem drzemka.

I nagle bruuuum i szuuuuuum, i wielkie motory koło płotu.

Krasula, wybałuszywszy oczy, zerknęła na Heidi. Dziewczyna spała, z piosnką bez przytupu i makiem na fartuszku. Rozbujała więc Krasula ogon, raz, dwa, trzy, cztery, pięć, i pacnęła nim twarzyczkę Heidi. Ta, zerwawszy się na równe nogi i koślawe senne frazy, ujrzała zastępy rumaków mechanicznych oraz dosiadających ich rycerzy w lśniących skórach.



Mijały rumaki. Jeden za drugim, drugi za trzecim, w zwolnionym tempie, w rytm muzyki Dalida La mamma z frazą Ave Maria. A te rumaki, czwarty za piątym i szósty za siódmym, zdawały się podniosłe, mężczyźni na nich potężni, a motory między ich nogami mężne.

Czas mijał, muzyka płynęła, lecz żaden z rycerzy nie zatrzymał rumaka, nie wyraził zainteresowania kwitnięciem młodego kobiecego ciała.

Heidi rzuciła pytające spojrzenie w kierunku Krowy, Krowa odbiła do Heidi. W chwilę potem oczy ich obu wypisały tłustą czcionką to samo, cytowane z cudzych ust, wahanie:

„Czyżby pedały na motorach jechały?”

Heidi słyszała od sąsiadki, której powiedział mleczarz, który podsłuchał u piekarza, jak żona rzemieślnika rozmawiała z garncarzem, którego żona miała romans z młodym kominiarczykiem, o małym chłopcu, który raz do roku wspinał się na wielkie Drzewo Czereśniowe, by z samego szczytu podziwiać przejazd motoryniarzy przez ich senne górskie Wiosko-Miasteczko. Podobno były to „pedały”.

- Tak, pedały, pani, takie zboki, co to tylko z mężczyznami się chcą żenić, i rodziny zakładać, i dzieci mieć, i chcą być szczęśliwi. Niesłychane, prawda? A w dodatku jeżdżą na motorach. Niby pani widzi, że jadą facety na motorach, to muszą się tam za maskami kryć facety z krwi i kości, a tu się potem okazuje, że pedały się maskują i udają prawdziwych szczurów. No coś nieprawdopodobnego, jak to się świat zakłamał teraz.

Ową sensację miał rozpowszechniać chłopiec ze szczytu Czereśni. Podobno posiadał on brata, który siedział zawsze pod drzewem, skryty w wysokiej trawie, zza której źdźbeł patrzył na mężczyzn. Jako że obaj byli bliźniakami i mieli te same oczy, obraz z góry nakładał się na obraz z dołu, więc mieli pełną wizję tego, co przez kilka chwil rozgrywało się na drodze. Potem chłopcy telepatyzowali. Jaś telepatyzował o nanosekundę szybciej, dlatego Śaj już tylko telepatycznie odpowiadał. Ale pytanie było zawsze to samo: dokąd to oni mogą jechać. I po kilku latach ktoś im odpowiedział.

Do Miasta Piasta. Do Krainy Pyrek i stolicy Pyrek, do tak zwanej Pyrlandii.

Chłopcy zrobili wielkie oczy. Pyrlandia brzmiała tak pięknie, dźwięcznie i bajecznie, że sami chcieliby Pyrlandię zobaczyć, spróbować jej pyrów z gzikiem, obfitej herbaty wylewającej się z kubka, ujrzeć kartoflane ludziki, pękate sakiewki i prężną infrastrukturę.

Tego samego dnia, kiedy odkryli cel, ku któremu zmierzali mężczyźni bez twarzy i w cudzych skórach, Jaś spadł z Czereśni, a Śaj, przerażony lotem brata w dół, narobił w portki. W powietrzu, w Przestrzeni między drzewem, trawami i efektem ubocznym ciała Śaj, pojawił się element dodatkowy i chłopcom nieznany - błyszczący zielony listek z usadowionym na nim Chochlikiem.